Po 2-letniej przerwie (nie liczę zastępczej imprezy na Kolibkach w zeszłym roku) w organizacji festiwalu – Opener w Gdyni i Kosakowie dobiegł końca. Niestety, chaos z nim związany trwa w najlepsze. Ani organizator ani gminy nie wyciągnęły wniosków.
Kilometrowe korki zaczynające się już na estakadzie Kwiatkowskiego, a kończące na Babich Dołach to nie wszystko. Kosakowo również było w dużym stopniu sparaliżowane. Oczywiście nie mam na myśli ewakuacji spowodowanej nadciągającą nawałnicą, tu wiadomo, bezpieczeństwo na pierwszym miejscu. To była dobra decyzja organizatora.
Zazwyczaj oceniany jest sam festiwal, jego atrakcje, koncerty i infrastruktura temu towarzysząca. Ja nie zamierzam się na tym skupiać, tutaj każdy ma swoje doświadczenia, oczekiwania i gusty muzyczne, a o gustach się nie dyskutuje choć ceny wszystkiego powalają.
Chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt festiwalu, ten istotny dla mieszkańców, który jest konsekwentnie omijany i lekceważony.
Pierwsze utrudnienia dla mieszkańców pojawiają się około tygodnia przed samym festiwalem a kończą tydzień po nim. Jak co roku informacja o zamykanej jedynej drodze dojazdowej do osiedla pojawia się na parę dni przed imprezą, z wyjaśnieniem kiedy można odebrać wjazdówkę, tyle. I to wtedy zaczynają się pytania mieszkańców, czy trzeba być zameldowanym, czy wjazdówka jest na pojazd czy lokal, a co z samochodami dostawczymi, co z działkowcami, którzy podczas okresu letniego tłumnie odwiedzają ogródki działkowe sąsiadujące z lotniskiem, czyli w tych festiwalu. Często te pytania trafiają do radnych dzielnicy, którzy są bezradni, bo nikt nie raczył włączyć ich w rozmowy radnych miasta z organizatorem. I tak co roku…
Dlatego też wielu mieszkańców opuszcza miasto w okresie festiwalu, co i ja zrobiłem. Niestety, problem goni problem. Wracając ostatniego dnia festiwalu nie mogłem dostać się do własnego mieszkania. Czemu? Nie posiadałem wjazdówki, której nie miałem okazji odebrać bo…byłem na urlopie! Sic!
Warto wspomnieć o samej ulicy Zielonej, która w tym czasie powinna zmienić nazwę na Brunatną. Znikają krzaki, kwiaty, trawa jest deptana a śmieci fruwają wszędzie, również w lesie i plaży.
Czy rzeczywiście organizacja festiwalu w Gdyni przynosi korzyści? Nikt nawet nie spróbował tego sprawdzić, wykonać badania czy przeprowadzić sondaż. Zawsze wysuwany jest jeden enigmatyczny i trudno-mierzalny argument – dobry marketing dla miasta, ale czy na pewno?
Czy dzięki imprezie jesteśmy jako miasto bardziej rozpoznawalni i czy przekłada się to na zyski? Czy miasto stawia turystów wyżej od swoich mieszkańców? Jaki jest zrównoważony plan włodarzy na miasto? Te pytania zostają bez odpowiedzi. Pewnie nasi samorządowcy znowu pochwalą się jakimś certyfikatem czy dyplomem dla najlepszego turystycznie miasta Polski albo świata biorąc udział w wątpliwej jakości konkursie za którego udział trzeba zapłacić (tak, podatników pieniędzmi) a jego ranga jest tak niska że równie dobrze można samemu w canvie zaprojektować dyplom, wydrukować, wstawić w ramkę i powiesić w jednym z wielu pokoi urzędu miasta (będzie taniej!).
Choć nie wiem jaki to ma sens skoro urząd nadal jest w dużym stopniu zamknięty dla interesantów.
Muszę przyznać z przykrością, że najlepiej zorganizowaną edycją festiwalu był ten sprzed 2 lat, czyli wtedy kiedy on zupełnie się nie odbył. Osobiście najlepsze wspomnienia z festiwalu mam sprzed wielu lat, kiedy wystąpił Eric Clapton z supportującym go zespołem Dżem.
Pozdrawiam
Marcin Chwiałkowski
Napisz odpowiedź