„Wsiąść w auto i jechać nieść pomoc” – taka myśl przyświecała części Polaków od pierwszych dni wojny na Ukrainie. I tak zrobiliśmy. W pierwszych dniach konfliktu, kiedy na punktach przygranicznych brakowało jeszcze dosłownie wszystkiego, zapakowaliśmy dwa auta artykułów spożywczych i higienicznych, i ruszyliśmy w stronę granicy.
Droga była długa i trudna, zwiększony ruch przygraniczny spowodował zamknięcie autostrady A4 i próbę odsyłania aut w innych kierunkach. Po chwili krążenia po drogach gminnych, dojechaliśmy do miejscowości Młyny, która była celem naszej podróży. Znajdujące się w nim centrum handlowe zostało szybko przerobione na punkt noclegowy, wszyscy byli postawieni w stan gotowości, ponieważ tej nocy Straż Graniczna miała przewozić uchodźców z przejścia granicznego Korczowa właśnie do Młynów. Rozpakowaliśmy samochody, rozejrzeliśmy się po prawie pustym jeszcze centrum handlowym, i chwilę później znajdowaliśmy się już w samym środku chaosu.
Z podjeżdżających co 20 minut autokarów Straży Pożarnej wysypywało się morze przemarzniętych ludzi (tamtej nocy temperatura wynosiła – 4 stopnie). Na twarzach malował się głównie lęk, nie było tu jeszcze poczucia ulgi, którą spodziewaliśmy się zobaczyć. Po ciepłej herbacie i szybkim posiłku część osób jechała dalej, umówionym wcześniej transportem, lub z kierowcą, który oferował pomoc na miejscu, pozostali zajmowali kolejne leżaki. My szybko znaleźliśmy studentkę, która potrzebowała dostać się do Gdańska. Na kolejną osobę przyszło nam czekać niemal 8 godzin. W tym czasie udaliśmy się pomagać w punkcie wydawania pomocy rzeczowej, gdzie podczas nocnej zmiany nie zapewniono żadnych (!) wolontariuszy. Poranna zmiana Wojsk Obrony Terytorialnej przyszła do nas po instrukcje na temat organizacji wydawania pomocy, oraz rozmieszczenia artykułów w magazynie – na punkcie nie było bowiem nikogo, kto odpowiadałby za koordynację magazynu i przepływ informacji. Około południa ruszyliśmy w drogę powrotną, zabierając ze sobą dwie kobiety.
Na drugi dzień po powrocie do Trójmiasta zwróciła się do nas znajoma Ukrainka, z prośbą o pomoc w organizacji wojskowych siatek maskujących oraz wszelkich innych siatek i sieci, które mogą posłużyć do samodzielnego zrobienia maskowania. Napisałam więc e-maila do władz miasta, z prośbą o przekierowanie mojego apelu o oddawanie starych siatek sportowych bezpośrednio do gdyńskich placówek. Odzew przekroczył moje najśmielsze oczekiwania – w ciągu kolejnych dni skontaktowały się ze mną niemal wszystkie szkoły, oraz część przedszkoli. Apel o siatki trafił również do rybaków, którzy chętnie oddali stare sieci rybackie – do akcji przyłączyli się rybacy z Gdyni, Władysławowa, Pucka i Mostów. Parę dni później sieci przypłynęły również ze Świnoujścia.
W kolejny weekend dwoma autami zawieźliśmy sieci do punktu przerzutowego pod Krakowem, i wracając zabraliśmy 6 osób do Gdańska. Po przewiezieniu naszych pań z dziećmi do Gdańska znowu trafiliśmy w centrum chaosu, tym razem na punkcie noclegowym w Gdańsku – brak tam było jakichkolwiek wolontariuszy, zaopatrzenie w żywność i artykuły pierwszej potrzeby również było niewystarczające. W paczkach żywnościowych znajdowały się pasztety i konserwy, ale nie było żadnego chleba; uchodźcy dostali zupki chińskie, ale na punkcie nie było naczyń jednorazowych, aby przygotować w nich zupę – nie było nawet nikogo, do kogo można było zwrócić się z tym problemem. Naczynia jednorazowe sprezentowała nam jedna z gdańskich restauracji, a pieczywo zakupiliśmy w jednej z sieci sklepów.
Obecnie wspieramy pracę magazynu odzieżowego, udzielającego pomocy uchodźcom. Przekazane dary trzeba posortować, przejrzeć i przygotować do oddania. Na wszystkich punktach tego typu wciąż brakuje bielizny, skarpetek, butów i kurtek wiosennych. Coraz częściej pojawiają się również zapytania o plecaki, ponieważ część dzieci już została przyjęta do placówek oświatowych.
Smutne podsumowanie tych dwutygodniowych działań jest takie, że przez cały okres kryzysu związanego z wojną niewiele się zmieniło. Wszystkie działania opierają się pracy własnej i inicjatywie wolontariuszy, a jak dotąd udział rządu i samorządów w organizowaniu pomocy jest niewystarczający i niezadowalający. Fizyczne i psychiczne siły wolontariuszy wkrótce się wyczerpią, czas zatem zacząć wyciągać wnioski z dotychczasowych działań. Zarządzanie kryzysem nie może polegać na robieniu sobie zdjęć w otoczeniu zadowolonych z siebie urzędników. Potrzeba nam kompetentnych koordynatorów, potrafiących zarządzać pracą ludzką i posiadanymi zasobami. Potrzeba również sprawnej komunikacji pomiędzy punktami – należy umożliwić szybką wymianę artykułów pomiędzy punktami, w razie zaistnienia takiej potrzeby. Najbardziej jednak konieczne jest docenienie pracy wolontariuszy, którzy na punktach pomocowych trwają nieprzerwanie, poświęcając swój czas i energię dla drugiego człowieka.
Napisz odpowiedź